Kolejny SHOT Show – już czterdziesty piąty, a drugi po pandemicznej przerwie – odbył się i zakończył szczęśliwie. Patrząc na oficjalne statystyki, to był jeden wielki sukces. Patrząc na targi z żabiej perspektywy osoby je zwiedzającej – już jakby nieco mniej.
Ale zacznijmy od tego, że sukcesem jednak było już choćby to, że impreza przetrwała i po rocznej covidowej przerwie próbuje się rozwijać. Nie byliśmy w Las Vegas na zeszłorocznej edycji, stąd może nieco większy dysonans poznawczy – czy też raczej poznawczy szok. Bo jednak bardzo dużo się zmieniło, niestety nie na korzyść. Część tych zmian jest niezależna od targów i wynika z obiektywnych powodów, co w tym wypadku jednak niczego nie zmienia.
Nasze drogie targi…
Pierwsza rzucająca się w oczy i portfele zmiana, to przede wszystkim ogromny wzrost cen, zresztą zapewne odnotowywany w całych Stanach. Kiedyś Las Vegas było wręcz niedrogie, jeśli umiejętnie korzystało się z licznych tu zniżek i promocyjnych pakietów. Dziś wszystko jest droższe co najmniej o połowę – w 2019 roku za dwadzieścia dolarów (lub parę więcej, zależy gdzie) można było śniadać do rozpuku w hotelowym barze typu „wchodzisz i jesz ile chcesz, jak długo chcesz”. Teraz jajecznica z grzanką i obowiązkowymi podsmażonymi kartoflami, z kubkiem herbaty do popicia, nie mieści się już w budżecie 30-dolarowym. Wielu dziennikarzy ograniczało się więc do „śniadania” w biurze prasowym, składającego się z kawy, czekoladowych mufinów i sałatki owocowej, serwowanych przez godzinkę z hakiem po otwarciu biura – i dotyczyło to przede wszystkim lokalnych, amerykańskich żurnalistów. Których była zresztą zdecydowana większość, bo europejskich kolegów prawie się nie spotykało.
Druga zmiana, też zdaje się nie do końca zależna od dyrekcji targów, to absencja wielu firm, w tym paru z tych największych. Skoro bowiem targów nie było, a obroty nie spadły, to po co ponosić koszty wystawiania się ze wszystkimi?
Ilustracje: autor