Ani niemiecka doktryna, ani praktyka wojskowa nie przewidywała przed wybuchem II wojny światowej użycia karabinu samopowtarzalnego. Wojsko ich więc nie zamawiało, a bez zamówień nikt ich nie rozwijał, bo po co. Dopiero wojna przerwała to błędne koło.
Brak zamówień nie wynikał, o dziwo, z braku doświadczenia w użytkowaniu, czy konstruowaniu karabinów samopowtarzalnych. Wręcz przeciwnie – Niemcy należeli wraz z Francuzami do światowych prekursorów tej klasy broni strzeleckiej. W ciągu 11 lat, od 1898 do 1909 wojsko przebadało – i odrzuciło – aż 17 modeli karabinów samopowtarzalnych konstrukcji samego tylko Paula Mausera z Oberndorfu, ryglowanych rozchylnymi ryglami w zamku lub za nim, w komorze zamkowej, a uruchamianych odrzutem – lufy lub całej broni. Przy czym to nie Mauser upierał się przy wykorzystaniu odrzutu, tylko rządząca sprawami uzbrojenia armii Gewehrprüfungskommission (Komisja Badawcza Broni Strzeleckiej, GPK). Komisja nie wierzyła otóż w zalety mechanizmów uruchamianych przez pobranie gazów, wieszcząc ex cathedra straszliwe następstwa jakimkolwiek próbom wywiercenia bocznego otworu w lufie. Miało to prowadzić do znacznego obniżenia wartości balistycznych wyrzucanego pocisku, erozji powiększającej otwór i w jej wyniku stałego powiększania strat energii gazów. To, że Browning w Ameryce, a von Odkolek w Austrii zbudowali udane karabiny działające na zasadzie odprowadzenia gazów – i to nie samopowtarzalne, tylko maszynowe, w których ewentualne procesy tego typu, gdyby miały zachodzić, powinny przebiegać jeszcze intensywniej – niemieckich wojskowych nijak nie przekonało. Przesąd wzbraniający wiercenia otworów w lufie wojskowej broni okazał się w Niemczech wyjątkowo długowieczny – pierwsze rodzime konstrukcje z pobraniem gazów weszły do uzbrojenia dopiero bez mała pół wieku później, w czasie II wojny światowej, gdy już cały świat przekonał się o ich zaletach.
Ilustracje: Leszek Erenfeicht ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego