Prosty, niezawodny i nie do zajechania: nie każda francuska broń palna może się pochwalić takimi ocenami użytkowników – i to z obu stron wszystkich barykad, na których walczyła. A przyszło jej stawać przeciw wielu przeciwnikom w obronie kolonii ojczyzny Wolności, Równości i Braterstwa – z równym brakiem powodzenia, ale nie ze swojej winy.
Przed rokiem 1940 pistolety maszynowe były bronią we Francji niemal nieistniejącą, choć od 20 lat trwał wtedy – wielokrotnie przerywany i znów zaczynany od zera – proces tworzenia własnego modelu. Francuska doktryna wojskowa była jedyną – poza niemiecką – w której już od końca Wielkiej Wojny tej broni przypisywano właściwe miejsce i rangę. Tak się jednak poskładało, że własny peem (MAS-38) nie zdążył wejść na poważnie do produkcji przed kolejną wojną, a pożytek z niego mieli jedynie okupanci – podobnie, jak z 3000 zakupionych w 1940 roku Thompsonów M1921, dostarczonych w dniu inwazji.
Sytuacja po zakończeniu II wojny światowej była diametralnie odmienna: tym razem Francja dosłownie tonęła w pistoletach maszynowych. Magazyny pękały w szwach od tysięcy zdobycznych MP 40 i Berett MAB 38 wszelkich odmian, zrzutowych Stenów, lend-leasowych Thompsonów i Smarownic. Już jesienią 1944 roku arsenał w Saint-Étienne uruchomił ponownie produkcję MAS-38, zaś słynne z produkcji silników lotniczych i motocykli paryskie zakłady Gnome-Rhône przystąpiły do produkcji R5, krajowego klona Stena Mk II z przednim chwytem, drewnianą kolbą i tulejowym bezpiecznikiem, blokującym zamek w obu położeniach. Każdy peem był z innej działki, a do tego strzelały trzema różnymi nabojami (7,65 mm Long, 9 mm Parabellum, .45 ACP). Dowództwo nowej armii francuskiej popatrzyło na to wszystko, podrapało się w ciemię pod kepi, wymamrotało „Ou-la-la, quelle bourdelle!” i… zamówiło nowy własny peem, który miał je wszystkie zastąpić.