AR-15 dźwiga już na karku szósty krzyżyk, lecz jakimś cudem wciąż uchodzi za wcielenie nowoczesności. W tym wieku przystoi już stabilizacja – więc i klasyczny AR z tłokiem wewnętrznym i bezpośrednim doprowadzeniem gazów znalazł wreszcie swą ostateczną formę
AR-15 w formie karabinu M16A1 i A2 służył amerykańskim siłom zbrojnym właściwie bez większych zmian od roku 1963 do 1993. Oczywiście przez te lata konstrukcja została dopracowana i „utupała się”, osiągając – zdawałoby się – kres możliwości rozwojowych. Wraz z nią amerykańska armia doszła do kresu zastosowań karabinów z lufami 20-calowymi i ogłosiła zamiar rychłego całkowitego przejścia na broń z lufami 14,5 cala: karabinek M4.
XM4 jako projekt narodził się w roku 1984, jako następca „obrzynka” M16A1, karabinka Colt Commando serii XM177, pamiętającego wojnę wietnamską. Mogłoby się wydawać, że przez 30 lat eksploatacji zagadnienie funkcjonowania krótkolufowego AR-15 z bezpośrednim odprowadzeniem gazów powinno znaleźć wreszcie rozwiązanie równie zadowalające, co w przypadku wyjściowej wersji długolufowej. Tak się jednak nie stało i kłopoty z ich żywotnością i funkcjonowaniem trwały nadal, aż do wybuchu wojny irackiej w 2003 roku – wywołując w końcu renesans tłokowej odmiany tego karabinu. Renesans, bo Model 703 z zewnętrznym tłokiem gazowym towarzyszył oryginalnemu XM16E1 jako jego dubler już w połowie lat 60., lecz wobec zadowalających rezultatów posunięć naprawczych wdrożonych po pierwszych problemach z Wietnamu projekt zarzucono.
I nagle AR-15 z tłokiem zewnętrznym zaproponowany przez Hecklera & Kocha, początkowo znany jako HK M4D, a potem HK416 wydał się wszystkim panaceum na wszelkie bolączki tej konstrukcji ujawnione przez lata. Sukces HK416 pociągnął za sobą tłokową rewolucję: jak Ameryka długa i szeroka, wszystkie firmy prześcigały się w ofertach „tłokowych” aerów.
Jednak nie wszystkie powstające wtedy firmy poszły tą drogą – wśród zalewu producentów tłokowych AR-15 pozostały firmy głoszące powrót do źródeł i produkcję „AR-15 jak Bóg przykazał”: z tłokiem wewnętrznym i bezpośrednim doprowadzeniem gazów.
Firma Daniel Defense jest ucieleśnieniem mitu o klasycznej amerykańskiej karierze. Jej założyciel nie zaczynał może od pucowania butów, a dziś nie jest jeszcze Rockefellerem, ale DD w ciągu zaledwie kilku lat wyrosła z kolejnego garażowego partyzanta na firmę ze światowej czołówki producentów tego najpopularniejszego dziś cywilnego karabinu samopowtarzalnego.
A zaczęło się od tego, że Marty Daniel wyleciał ze studiów inżynierskich na Georgia Southern University – i to nie raz, a dwukrotnie pod rząd. Studia były nudne – uczyli tam podstaw inżynierii mechanicznej, ale Południe jest częścią Ameryki w większości rolniczą i studenci nie mieli wiele możliwości poznania swej profesji od namacalnej, mniej teoretycznej strony. Po tym jak drugi raz oblał dopuszczenie do pracy inżynierskiej, matka dała mu posadę w rodzinnym biznesie – tartaku – i tam Marty pod ciężką ręką kierownika zakładu poznał praktyczne oblicze zawodu inżyniera. Po dwóch latach tej pracy nie tylko zdołał się po raz trzeci zapisać na studia – co było sprzeczne z regulaminem uczelni i wymagało specjalnego pozwolenia rektora oraz rady uczelni – ale tym razem w 1985 roku skończył wydział elektromechaniczny, i to z wyróżnieniem. Na studiach poznał przyszłą żonę, Cindy, która stała się jego wspólnikiem w interesach. On jest prezesem, konstruuje i produkuje, ona jest jego zastępcą i zarządza biznesowo-marketingową stroną przedsięwzięcia. Po ślubie poszli na swoje i założyli w garażu firmę, produkującą zdalnie otwierane drzwi garażowe i kominki