Polska w 1939 roku miała czwartą lądową armię Europy, a jej mocarstwowość nie była wcale propagandowym humbugiem, jak twierdzono w PRL. Tyle, że polską armię zaprojektowano do wojny z Sowietami – stąd silna kawaleria, bo na poleskich błotach i wołyńskich bezdrożach był to najbardziej odpowiedni do działań manewrowych rodzaj sił zbrojnych. Stąd też flota z czterema szybkimi niszczycielami, trzema podwodnymi stawiaczami min i dwoma potężnymi podwodnymi okrętami torpedowymi – bo miała błyskawicznie zablokować i zniszczyć sowiecką flotę stacjonującą w Kronsztadzie, jedynym ich porcie na Bałtyku.
Ale polskie wojsko musiało stanąć do zupełnie innej walki, z zupełnie kim innym. Więc przegraliśmy tę wojnę z kretesem. Winę za klęskę ponoszą jednak nie wojskowi – za wyjątkiem Naczelnego Wodza i kilku nieudolnych generałów – a już na pewno nie szeregowi żołnierze. Ponoszą ją rządzący krajem politycy, którzy w swej bucie i nieodpowiedzialności odwrócili koncepcję strategiczną. Podobno dlatego, że Polska nie mogła stać się wasalem Niemiec. Ale jeszcze rok wcześniej taką właśnie politykę prowadzili, i tak Polska była odbierana w ówczesnej Europie. Kto nie wierzy, niech poczyta belgijskie komiksy z lat 30. o przygodach Tintina – rolę szwarccharakterów grają w nich… Polacy. Mało kto też pamięta, że koncepcja eksterytorialnej autostrady z Niemiec do Prus Wschodnich była polskim pomysłem, jeszcze z lat 20., bardzo dla nas korzystnym – a tu nagle stała się casus belli, gdy przywołano ją w niemieckich propozycjach z października 1938 roku.
Wdano się w gry dyplomatyczne, w których polski rząd poległ na całej linii, doprowadzając swoimi działaniami politycznymi do takiej sytuacji, gdzie klęska była nieunikniona. I nie jest prawdą, że sojusznicy zdradzili – zgodnie z umowami wypowiedzieli 3 września wojnę Niemcom. Tylko tego oczekiwała od nich nasza dyplomacja – nie było żadnych planów ewentualnościowych ani innych uzgodnień co do wspólnych działań militarnych. Nasze dowództwo zakładało powtórzenie manewru oskrzydlającego – niczym kontrofensywa znad Wieprza z roku 1920 – i atakowanie… Berlina, fatalnie niedoceniając sił przeciwnika, a przeceniając własne. Przeceniali je zresztą także sojusznicy: opracowania brytyjskiego wywiadu dawały Polsce od dwóch do trzech miesięcy na w miarę równorzędną walkę z Niemcami. Tymczasem nam udało się przegrać w dwa tygodnie – reszta walk we wrześniu była już tylko agonią. Nasz rząd nie przewidywał też w ogóle problemu wypowiadania przez sojuszników wojny Sowietom, być może dlatego ich wejścia w granice Polski nawet on nie potraktował jako agresji. Kuriozalny rozkaz marszałka Śmigłego-Rydza z 17 września „Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony” przyniósł katastrofalne konsekwencje, z których wygrzebywaliśmy się przez 60 lat.
A w zasadzie nie wygrzebaliśmy się do dziś – czego symbolem są wciąż niezałatwione kwestie odszkodowań za bezprzykładne straty ludzkie i materialne, jakich Polska doznała od Niemiec. Nie żadnych „nazistów” czy innych „hitlerowców”, tylko od państwa niemieckiego, wówczas nazywającego się III Rzeszą, a dziś Republiką Federalną Niemiec. I właśnie nie tyle reparacji, bo te wynikać powinny z podpisanych porozumień pokojowych, ale odszkodowań. Przypomnę, że do dziś Polska nie podpisała z Niemcami traktatu pokojowego, kończącego tamtą wojnę – którą Niemcy wywołali zbójecko, nie wypowiadając jej notą dyplomatyczną, jak to zwykły czynić państwa cywilizowane. W każdym razie Niemcy za wyrządzone przez siebie szkody muszą w końcu zapłacić – i dobrze, że wreszcie ktoś je przynajmniej oszacował, choć jak się wydaje, bardzo zachowawczo. A jak wyrwać te pieniądze, to jest już zupełnie inny problem. Najlepiej byłoby, jak się wydaje, porozumieć z innymi krajami, które też uważają, że Niemcy są im winne pieniądze za straty wojenne – choćby z Grecją, czy krajami powstałymi po rozpadzie Jugosławii.
W każdym razie rzekome zrzeczenie się przez Polskę reparacji od Niemiec (? – chyba NRD, bo z NRF nie utrzymywano wówczas kontaktów), jakie podobno w roku 1953 jednostronnie ogłosił „polski rząd”, nigdy nie miało miejsca. To jakaś kartka z oświadczeniem sowieckiego agenta Bieruta, pełniącego funkcję premiera, datowana na niedzielny wieczór – nigdzie nie notyfikowana, a przede wszystkim nie będąca efektem decyzji polskiego rządu. Za to istnieją w archiwach ONZ dokumenty rządowe z lat 60., potwierdzające polskie roszczenia reparacyjne – wydane w kontekście formułowania w tym czasie przez rząd Republiki Federalnej Niemiec roszczeń odszkodowawczych wobec… Polski. Jak widać, germański tupet nie zna granic.
Z takimi to przemyśleniami, zachęcam do lektury wrześniowego, jubileuszowego numeru miesięcznika – papierowo, elektronicznie i na stronie www.strzał.pl – i do trzymania kciuków za zmianę ustawy o broni i amunicji, bo jeśli tym razem się nie uda, to już chyba nigdy…