KE to przedziwny twór, w którym jak w soczewce skupiają się wszystkie patologie Unii Europejskiej – ma wielkie, niedookreślone prerogatywy, które ustala w zasadzie sama dla siebie, liczy więcej członków niż wynika z przepisów (w dodatku nikt ich nie wybierał, pojawili się jak króliki z kapelusza) i nie można jej odwołać
Komisja Europejska – jako rzecze Wikipedia, która wie wszystko – to organ wykonawczy Unii Europejskiej, odpowiedzialny za jej bieżącą politykę, nadzorujący prace wszystkich unijnych agencji i zarządzający jej funduszami. Komisja ma wyłączną inicjatywę legislacyjną w zakresie prawa unijnego oraz jest uprawniona do wydawania rozporządzeń wykonawczych (Comission Regulation), mających bezpośrednią, wiążącą moc prawną dla wszystkich obywateli wszystkich krajów, które zrobiły kiedyś ten wielki błąd i zostały członkami UE.
W skład Komisji wchodzą komisarze, odpowiadający rangą ministrom w rządach krajowych – każdy z nich pochodzi z innego państwa członkowskiego i w teorii mają oni reprezentować interesy całej Unii, a nie kraju pochodzenia (z tym bywa różnie). Zgodnie z postanowieniami Traktatu lizbońskiego Komisja powinna liczyć w każdej kadencji 2/3 liczby członków Unii – dziś UE liczy 28 państw, więc komisarzy powinno być 18. Ale jest po staremu 28, po jednym na każdy kraj: tu Malta jest równa Niemcom. Jeśli terminem „Komisja Europejska” objąć całą administrację podległą 28 komisarzom, to w 2016 roku liczyła około 32 tysiące urzędników. Koszty utrzymania tej hordy wynoszą ponad 8 miliardów euro, z czego koszty samych komisarzy to ponad 3,5 miliarda. Dla porównania wspomniana Malta liczyła w 2016 roku około 445 tysięcy obywateli, i miała PKB rzędu 10 miliardów euro.
Komisja Europejska jest odpowiedzialna tylko przed Parlamentem Europejskim, i w całej historii Unii nie było przypadku jej odwołania. Co prawda w 1999 roku Parlament zainicjował śledztwo w sprawie korupcji, nepotyzmu i niegospodarności KE, ale przed głosowaniem w sprawie wotum nieufności Komisja sama podała się do dymisji – nie chciano ryzykować ustanowienia precedensu. Liczna krytyka wychodząca przede wszystkim z kręgów organizacji pozarządowych, a związana z niejasnymi procedurami, przypadkami ewidentnego konfliktu interesów i szwindli finansowych, czy nierzetelnym przedstawianiem wyników badań i analiz nie robi na KE żadnego wrażenia. Teraz ten Lewiatan wypowiedział ideologiczną wojnę posiadaczom broni.
Cisza przed burzą
Zeszłoroczne dzieje prac nad zmianą dyrektywy 91/477/EEC o kontroli nabywania i posiadania broni, spłodzoną 18 listopada 2015 roku przez – niestety, polską – komisarz Bieńkowską Elżbietę (COM (2015) 750 FINAL) już opisywaliśmy kilkukrotnie. […]
Projekt ten wywołał nieczęsto spotykaną w Europie falę protestów środowisk strzeleckich – porównywalną skalą chyba tylko z protestami związanymi z umową ACTA, choć z pozoru znacznie mniej spektakularną medialnie: nie organizowano protestów ulicznych, ograniczając się do nacisku na europosłów i kampanii internetowej. Kilku polskich MEPów boleśnie się przekonało, że protestów ludzi nie wolno lekceważyć, i że Internet nie bierze jeńców…
W efekcie podczas prac w Parlamencie Europejskim projekt został znacznie złagodzony, w pewnym momencie wydawało się nawet, że zmiany – o ile w ogóle zostaną wprowadzone – będą w sumie korzystne dla środowiska. Chodziło tu na przykład o ujednolicenie zasad pozbawiania broni cech użytkowych oraz wymagań stawianych broni alarmowej (gazowej). Wbrew pozorom takie niespójności są groźne, bo stanowią potencjalne źródło problemów: tak jak teraz, gdy przy jednym z terrorystów znaleziono przerobioną taką broń i od razu wykorzystano to jako pretekst do działań przeciw legalnym posiadaczom broni w ogóle.
W międzyczasie na temat dyrektywy wypowiedziała się także Rada Europejska, także wprowadzając do komisyjnej propozycji szereg zmian ją łagodzących – przypomnijmy, że tylko dwa rządy reprezentowane w Radzie były generalnie przeciwne zmianie dyrektywy: czeski i polski.
Tak doszło do tzw. Trilogu, czyli obrad trójstronnego gremium, złożonego z przedstawicieli Rady, Parlamentu i Komisji. Przy okazji internauci dokopali się do opinii prawnych kwestionujących w ogóle legalność tej „instytucji”, której nie znają ani Traktaty, ani żadne inne przepisy unijne, ale taki drobiazg zupełnie nie przeszkadza ani nie mąci dobrego samopoczucia eurokratów – szybciutko sklecono stosowny przepis i Trilog jest już legalny.
Trilog początkowo szedł był ślamazarnie, posiedzenia były organizowane z rzadka i bez przekonania, a zdawkowe informacje przeciekające do maluczkich za pomocą tzw. mediów społecznościowych (bo o postępach i efektach prac Trilogu gremia unijne nie mają w zwyczaju nikogo informować) miały uspokajać wzburzone społeczeństwo. Podobny cel miały kontrolowane przecieki do prasy, takie jak szeroko komentowany w środowisku strzeleckim artykuł w niemieckim tygodniku Der Spiegel, z którego wynikało, że KE chciała dokręcić śrubę, ale nic jej z tego nie wyszło, i finalna dyrektywa nawet rozluźni obecne przepisy, a w najgorszym przypadku wiele ich nie zmieni. Usypiano czujność aktywistów pro-broniowych, wychodząc z założenia, że pod koniec grudnia będą już zajęci innymi rzeczami…
Zapraszamy do lektury całego artykułu w numerze styczniowym