W krajach tzw. starej Unii niemal codziennie dochodzi do incydentów z udziałem nielegalnych imigrantów, ludzie czują się coraz bardziej zagrożeni, a władze udają że problemu nie ma – naturalna jest więc chęć zabezpieczenia się we własnym zakresie.
W obliczu kolejnych fal nielegalnych imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu obywatele krajów Europy próbują się na wszelki wypadek uzbroić. W niektórych krajach jest to legalnie prawie niemożliwe, w innych bardzo trudne, a we wszystkich utrudniane – w imię obłąkańczej idei politycznej poprawności oraz multi-kulti uszczęśliwiono nas przecież dopiero co znowelizowaną unijną dyrektywą „broniową”, ograniczającą i tak skąpy dostęp do broni dla obywateli. Mamy więc silny popyt, połączony z oficjalną blokadą. Skutek jest oczywisty: kwitnie przemyt.
Tak zewnętrzny, spoza krajów Unii – jak i wewnętrzny. Ten pierwszy jest groźniejszy, bo dotyczy broni wojskowej pozyskiwanej z krajów w których trwa wojna: Ukrainy, Bliskiego Wschodu, ale też z krajów bałkańskich, przede wszystkim z Albanii i Kosowa. Tyle, że taki przemyt był zawsze, i jego skala na szczęście nie jest zbyt wielka – bo przynajmniej wschodnie lądowe granice Unii są w miarę szczelne. Nowością jest drugi rodzaj przemytu – pochodzącego z tych krajów unijnych, gdzie broń kupić jest relatywnie łatwiej – przede wszystkim ze Słowacji i Czech. Zaraz, zaraz, powie ktoś: jak to? Ano właśnie, bo tak naprawdę rzecz nie dotyczy broni prawdziwej, tylko jej ersatzów.
Oto na początku lipca agencje prasowe zmroziła wiadomość o tym, jak to Polak i Czech próbowali przemycić broń do Wielkiej Brytanii. Dzięki wspólnej akcji służb francuskich i brytyjskich przemytnicy zostali ujęci – w prowadzonym przez naszego rodaka samochodzie dostawczym znaleziono „79 sztuk broni, schowanej w specjalnie przygotowanych skrytkach”. Wiadomość brzmi groźnie: taką liczbą karabinów można uzbroić kompanię piechoty. Tyle, że już pobieżny rzut oka na zdjęcia, jakimi dumnie chwalili się dzielni funkcjonariusze, pokazuje że były to produkowane w Czechach i dostępne tam w wolnej sprzedaży rewolwery i jednostrzałowe pistoleciki na krótkie, bezprochowe naboje Floberta. Czyli wyroby, które w ogóle nie spełniają unijnej definicji broni palnej! Znamy to z autopsji: dyrektywa jako broń traktuje urządzenia, które wystrzeliwują pociski pod wpływem działania spalania prochu strzelniczego – czeskie „flobertki” nie zawierają prochu, a energia wystrzału jest tu zbliżona do wiatrówek. Znam przypadek, gdy inne służby – w tym wypadku rumuńskie – z równą determinacją walczyły z transportem nielegalnej „broni”, którą okazały się właśnie wiatrówki.
Problem przemytu broni dotyka także Polski – powód jest identyczny: restrykcyjne przepisy, w połączeniu z poczuciem zagrożenia (imigranci, Rosja, strasząca wojną domową opozycja) wywołują popyt, który nakręca spiralę przestępczych działań. Ostatnio co rusz media donoszą o kolejnej akcji CBŚ przeciw handlarzom nielegalną bronią, zakończonej spektakularnym sukcesem – a na zdjęciach widać pistolety alarmowe. Policja straszy lawinowym wzrostem zjawiska: tym roku przejęto „już” 200 sztuk broni, rok temu ponad 500, podczas gdy w roku 2015 „tylko” ok. 300. Nikt jednak nie dodaje, że w większości liczby te odnoszą się do rekwirowanych „gumostrzałów” oraz legalnych w świetle przepisów, ale nielegalnych zdaniem Policji pistoletów alarmowych na naboje 9 mm P.A.K. – kupionych przeważnie w oficjalnie działających sklepach.
A skąd na polskim czarnym rynku bierze się prawdziwa broń? Na przykład stąd: w połowie czerwca w Poznaniu policjant jechał wieczorem do pracy tramwajem. Służbowy pistolet wiózł w… plecaku. I plecak w tramwaju zostawił. Dzięki systemowi miejskiego monitoringu, po trwającej całą noc akcji poszukiwawczej, policja odnalazła zgubę – ktoś plecak znalazł i wziął do domu. Znalazca nie dostał nagrody, tylko został zatrzymany. Więc następnym razem nikt plecaka z tramwaju nie zabierze, tylko wyrzuci w krzaki. A ktoś inny go w tych krzakach znajdzie.