Mija piętnaście lat, odkąd Polska– wraz z dziewięcioma innymi państwami – stała się formalnie członkiem Unii Europejskiej. Proces wstępowania był długi: rozpoczęło go podpisanie umowy stowarzyszeniowej, zwanej Układem Europejskim, co nastąpiło 16 grudnia 1991 roku, po drodze był wieloletni proces negocjacji, podpisanie traktatu akcesyjnego, zatwierdzające go referendum, a szczęśliwy finał naszego wejścia do Unii nastąpił 1 maja roku 2004. W tym miesiącu po raz trzeci będziemy wybierali polskich przedstawicieli do europarlamentu. To dobry moment na chwilę refleksji: co nam dało członkostwo w Unii?
Oczywiście dla nas najważniejsze jest, co to członkostwo dało miłośnikom broni. Obiecywaliśmy sobie po nim dużo dobrego. Wcześniejsze doświadczenia – głównie z wyjazdów do Berlina Zachodniego, jedynego miejsca zachodniego świata, gdzie nie było potrzeba wizy – pokazywały, że wolność na Zachodzie oznacza także wolność w dostępie do broni, choćby były to tylko pistolety gazowe i zdekowane karabiny. Broniowy świat PRL ograniczał się do nielicznych i trudno dostępnych wiatrówek, choć pod koniec lat 80. rzeczone gazówki też zaistniały na Wisłą, jako novum nieznane ówczesnym przepisom.
Ówczesna EWG to był świat jak z bajki – a że Unia miała być jej nowym, lepszym wcieleniem, więc głosując za wstąpieniem każdy oczekiwał bajki do kwadratu, czyli jak to się teraz określa „bajki 2.0”. W sprawie dostępu do broni miało być sprawiedliwiej, przejrzyściej, bezuznaniowo. I co? I nico, jak mówią na Mokotowie. Choć dziś pozwolenia niby „dają”, więc wielu młodych się cieszy – ale starsi wiedzą, że skoro wczoraj nie dawali, a dziś dają, to jutro mogą zacząć odbierać…
Pierwsza związana ze wstępowaniem do Unii zmiana przepisów broniowych, przygotowana w 2003 roku, weszła w życie od stycznia 2004, czyli cztery miesiące przed wejściem reszty kraju do Unii – w tym sensie posiadacze broni są jak pielgrzymi z Mayflower: byliśmy pierwsi. I podobnie jak tamci wkrótce dostaliśmy kijem po krzyżu. Pierwsza nowelizacja prawa przyniosła nam wolny dostęp do replik czarnoprochowych – choć w zasadzie on zawsze był, postawiono tylko kropkę nad „i”. W dodatku lewą ręką zza prawej nogi, ukradkiem, aby nikt nie zauważył: partyzancki charakter tej „kropki” pokazuje niegramatyczna forma jej zapisu (art. 11, pkt 1: „posiadania broni palnej wytworzonej przed rokiem 1850 lub replikę tej broni”). Teraz już można to napisać, bo świętej pamięci poseł Tomasz Wełnicki (niestety) nie żyje. Tak się wtedy stanowiło prawo. W sumie do dziś wiele się nie zmieniło – ale przez wszechobecną inwigilację trudniej teraz coś dopisać.
A potem w Unii było tylko gorzej. Co prawda w 2010 roku znów udało się coś poprawić, nawet całkiem dużo – ale ponownie metodami partyzanckimi, choć w tym wypadku znacznie bardziej legalistycznymi. I znów wyłącznie dzięki determinacji jednostek (dwóch społeczników i ze trzech, czterech rozsądnych posłów). Zmiana była formalnie związana z nowelizacją unijnej broniowej dyrektywy, ale jej szczegóły już własnego pomysłu.
Teraz mamy kolejną zmianę dyrektywy, w kierunku całkowicie nieakceptowalnym – to jakieś chore rojenia lewackich neomarksistowskich utopii o nowym, wspaniałym świecie. Znamy ten świat z autopsji, nazywa się to Gasudarstwiennyj Łagier, w skrócie GuŁag. Czy i tym razem uda się wyjść z tego obronną ręką? Zobaczymy. Zastępy resortowych Orków już ostrzą sobie kły, żeby zabronić dostępu do czarnoprochowców (tak, oni wciąż tym żyją i nie mogą darować), a przeciw nim po staremu stoi dwóch społeczników i paru rozsądnych posłów…
No to co nam dała ta cała Unia? W sprawie broni tak jakby niewiele…
Cóż, jakoś damy radę! Jak co miesiąc zapraszam Państwa serdecznie do lektury tym razem majowego numeru miesięcznika : papierowo, elektronicznie i na stronie internetowej www.strzał.pl.