W dniu 28 listopada 2023 roku zmarł Waldemar Jerzy Teodor Nowakowski ps. Gacek, jeden z najmłodszych powstańców warszawskich, bojownik WiN, więzień stalinowski, w niepodległej Polsce odznaczony Orderem Odrodzenia Polski i awansowany na kolejne stopnie oficerskie – włącznie z pośmiertnym awansem na pełnego pułkownika. Urodził się w Warszawie – i to pod nie byle jakim adresem, bo w X Pawilonie Cytadeli, w mieszkaniu służbowym por. Władysława Nowakowskiego, oficera Korpusu Ochrony Pogranicza, we wrześniu 1939 roku szefa uzbrojenia 30. Poleskiej DP, a w powstaniu dowódcy Zgrupowania „Żubr” (32. pp AK) na Żoliborzu.
W 1937 roku rodzina przeniosła się na Koło, z którym związane było całe późniejsze życie płk Nowakowskiego, rozpoczęte przynależnością do Szarych Szeregów. Tu, 1 sierpnia 1944 roku zameldował się na zbiórce miejscowego, wolskiego III Obwodu AK „Waligóra” i służył w szpitalu polowym 2. Rejonu przy Obozowej 85. Jak wspominał, daleko do powstania nie miał: komendą szpitala był gabinet dentystyczny matki Haliny, żołnierki „Bakcyla” (Sanitariatu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej). 11-letni Waldek (szeregowy „Gacek” – z racji odstających uszu), był sanitariuszem i łącznikiem, przedzierał się z lekami i opatrunkami pomiędzy szpitalami polowymi Woli, Leszna i Koła, w tym kilkakrotnie przechodził linię frontu na ul. Górczewskiej. Schwytany we wrześniu przez Niemców, uciekł potem z kolumny jenieckiej i przedarł się do Boernerowa, a stamtąd do matki do Tomaszowa Mazowieckiego. Do Warszawy wrócił już w styczniu 1945 roku.
Po wojnie był jednym ze współzałożycieli Harcerskiego Ruchu Oporu, od 1948 roku należał do WiN, gdzie zajmował się kolportażem ulotek, ale znudzony tym, jak wspominał, „bezproduktywnym trudem”, rok później brał udział w (nieudanym) zamachu pod Mińskiem Mazowieckim na pociąg Berlin – Moskwa. Aresztowany przez UB, po „śledztwie” na Mokotowie, którego blizny nosił na twarzy do końca życia, dostał wyrok 11 lat za działalność antypaństwową – licząc ich wówczas 17. Po uwolnieniu był jednym z członków-założycieli Związku Powstańców Warszawskich, a także Związku Byłych Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego, Warszawskiego Obwodu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość oraz Związku Młodocianych Więźniów Politycznych PRL „Jaworzniacy”.
Przez całe dorosłe życie kolekcjonował militaria. W swoim domu przy ul. Bolecha na Kole, miał suterynę zaaranżowaną na muzeum polskiego ruchu niepodległościowego, z ponad tysiącem eksponatów: mundurów, dokumentów, hełmów, odznak – i broni. Bo jak zawsze nam powtarzał: „Co to za żołnierz bez broni, chyba jeniec”. Tą bronią nikt by już nie powojował, to były zardzewiałe, powiercone wykopki. Prawdziwej komunie to wystarczało – nawet w czasie przeszukania w 1982 roku, wezwany technik kryminalistyki tylko machnął ręką i powiedział, żeby mu (no, powiedzmy) głowy nie zawracali głupotami. „Rząd miłości” niepodległej już ojczyzny miał na ten temat diametralnie odmienne zdanie i w roku 2008 Wydział Terroru Kryminalnego Komendy Stołecznej Policji wtargnął do domu, wynosząc z muzeum wszystko, co im choćby przypominało broń (w protokole roiło się od stwierdzeń typu „przedmiot przypominający broń koloru srebrnego”). Zaczęła się trwająca do 2014 roku epopeja walki o odzyskanie zabytków, którą relacjonowaliśmy na bieżąco. W końcu dopiero Trybunał Praw Człowieka w Strasbourgu nakazał zwrot.
Miałem zaszczyt poznać ś.p. pułkownika Nowakowskiego na przełomie lat 80. i 90., gdy moje zainteresowania zmieniły się z modelarstwa w skali 1:72 na zbieranie oryginałów w skali 1:1, więc sobotnie wizyty w MDK na Ciołka zmieniłem na niedzielne pielgrzymki na giełdę na Kole. Pułkownik był dla nas guru, a pobazarowa południowa herbata z plackiem drożdżowym na Bolecha, w gronie hobbystów i weteranów (o których wyrażał się per „Klub Czapników”, z racji obecności kilku kolegów, którzy dostąpili zaszczytu skazania na już niewykonaną przed Odwilżą karę śmierci, czyli „czapę”) najlepszym klubem towarzyskim i akademią życia, jaką można sobie wymarzyć. Wesoły i serdeczny siwy pan – bez problemu przechodzący na „ty” z nami, młodszymi przecież o kilkadziesiąt lat, więc dla mnie już na zawsze pozostanie po prostu „Waldkiem” – był encyklopedią wiedzy wszelakiej, a jeśli czegoś nie wiedział, to zawsze wiedział, kogo spytać. Potem proza życia i gubione telefony sprawiły, żeśmy się, niestety, długo nie widzieli. I kiedy właśnie po raz kolejny doszedłem do wniosku, że przecież do nagłej krwi w końcu trzeba pojechać na Koło, przyszła wiadomość, że już Go nie ma. Napisał kiedyś mądry, na śmierć zacytowany człowiek „Śpieszmy się kochać ludzi, tak prędko odchodzą”. Panie pułkowniku, Waldku drogi, święte słowa.
ilustracja: SCENA KULTURY