Zdradliwie udany początek operacji „Barbarossa” uśpił czujność Niemców w sprawie obrony przeciwpancernej. Zapłacili za to wysoką cenę już zimą 1941/1942 roku, a potem było coraz gorzej. Sowieci wysyłali coraz więcej nowych czołgów – typów, z którymi dotychczasowe środki obrony przeciwpancernej słabo sobie radziły.
Problemem była nawet nie tyle skuteczność – bo każdy z istniejących środków jakiś tam punkt pancerza każdego typu czołgu spotykanego w 1941 czy nawet jeszcze 1942 roku był w stanie przebić – co przede wszystkim brak dostatecznej ich liczby. Podstawą bronią niemieckiej obrony przeciwpancernej była 37 mm armata Pak 36, uzupełniana w razie
potrzeby słynnymi osiemdziesiątkami ósemkami Flak 18 artylerii przeciwlotniczej. Problem w tym, że choć ten model doskonale sprawdzał się dotąd we Francji i Afryce północnej, to Rosjanie nie operowali pojedynczymi czołgami i ich plutonami, jak zachodni alianci, tylko rzucali je masami, wprowadzając do walki całe pułki, brygady, dywizje i korpusy, a z biegiem wojny nawet armie pancerne.
Nec Hercules contra plures – obrona przeciwpancerna musiała zostać zdecentralizowana i przeniesiona na sam dół drabiny organizacyjnej, bo żaden dowódca nie był w stanie ogarnąć tak licznych zagrożeń i żonglować dostępną obroną przeciwpancerną tak, by w pełni wykonała swoje zadanie
Ilustracje: BUNDESARCHIV