Rozpoczęta w marcu 1965 roku amerykańska interwencja w Wietnamie postawiła naprzeciw siebie armie o zupełnie różnych poziomach wyposażenia i rozwoju, a także stosujące kompletnie odmienną taktykę. Viet Cong, świadomy mniejszej liczebności i siły ognia, unikał otwartych przestrzeni, a odnalezienie jego kryjówek w dżungli wymagało nietypowych środków.
Różnice między obiema stronami chyba nie mogłyby być większe. Z jednej strony strategiczne bombowce zrzucające dziesiątki ton bomb, z drugiej partyzanci, rozpływający się bez śladu w dżungli i przerzucający setki tysięcy ton zaopatrzenia na rowerach. Żołnierze amerykańscy szybko nauczyli się, że dżungla jest bardzo nieprzyjaznym środowiskiem dla kogoś, kto się w niej nie wychował, a wykrywacze min nie wykrywają dołków naszpikowanych zaostrzonymi bambusowymi kijkami. Partyzanci atakowali zewsząd, byli wszędzie – i jednocześnie nigdzie. Próbowano różnych mniej i więcej doważonych taktyk i technik, ale wszystko na próżno.
W latach 60. Ameryka słynęła naukowym podejściem do każdego zagadnienia, od podgrzewania kotletów (mikrofalówka), przez pranie gaci (detergenty), po wysłanie człowieka na Księżyc. Śmiertelna gra w ciuciubabkę, tocząca się między Armią USA a Viet Congiem sprawiła, że wykrywanie Wietnamczyków stało się kolejnym zagadnieniem, którym zajęli się naukowcy i technicy przodującego technologicznie mocarstwa. Zaproponowanym rozwiązaniem był elektroniczny wykrywacz… ludzi.
Ilustracje: Aberdeen Proving Ground Ordnance Museum, Donald Abner