Mija 40 lat od tamtego 13 grudnia – szczyt kolejnej fali pandemii oraz widniejący już całkiem wyraźnie na horyzoncie kryzys gospodarczy nie zachęcają do świętowania. Zresztą, co tu świętować? Stan wojenny, w moim pokoleniu zwany „wojną polsko-jaruzelską”, zakończył krótki okres odwilży, ów karnawał Solidarności – jak chcieli widzieć 16 miesięcy pomiędzy końcem lata 1980 a początkiem zimy 1981 ludzie zaangażowani w działalność polityczną. Dla mniej zaangażowanej reszty to nie był karnawał, tylko czas ustawicznej walki o kupno czegokolwiek, niepewności jutra, niepokoju o najbliższych. Pomysły związkowych liderów bywały dziwne – przed sierpniowymi strajkami kartki były tylko na cukier, później już w zasadzie na wszystko. A reglamentacja była jednym z postulatów strajkowych, ochoczo podchwyconym przez władze. Dziś wiemy, że rozchwianie gospodarki było celowym działaniem, mającym skłócić ludzi – wtedy można się tego było tylko domyślać. Ale masowość pierwszej Solidarności sprawiała wrażenie jednak jakiejś sprawczości. Tyle, że to co mogło być dobre dla robotników wielkich fabryk, dla pozostałych było tylko udręką. Ludzie pracujący w małych zakładach, rolnicy, rzemieślnicy, nie mogli wystrajkować sobie podwyżek ani przydziału wędlin czy rajstop. W ówczesnej Polsce – tak jak dziś – większość pracowała właśnie w takich małych miejscach pracy, i to oni cierpieli najbardziej. Hasło socjalizmu bez wypaczeń, głoszone przez część działaczy sterujących Solidarnością, brzmiało jak szyderstwo – Polacy w większości nie chcieli żadnej jego odmiany, tylko że nikt ich nie pytał o zdanie.
Wojskowy pucz nie był zaskoczeniem co do faktu, może bardziej co do czasu i okoliczności. Pamiętam, że w liceum na przerwach już od września rozmawiało się nie czy, tylko kiedy – i jak to będzie: czy wejdą Ruscy, czy Solidarność obali władzę… Nastoletni politykierzy czekali na spektakularne coś, co się przecież zdarzyć musiało. W sobotę 12 grudnia na dziedzińcu ulepiliśmy wielkiego bałwana, bo spadł śnieg (wtedy w większość sobót chodziło się do szkoły, tylko jedna na miesiąc była „wolna”) – ktoś założył mu na łeb czarne okulary, było trochę śmiechu. W niedzielę rano pobiegłem do szkoły, myślałem że tam będą wszyscy, że będziemy walczyć, takie głupoty. Nie było nikogo, a nasz bałwan był dokładnie rozbity na drobny pył. Pokręciłem się po okolicy, wojsko z pobliskich koszar dopiero ustawiało jakieś zapory, ale trochę dalej na ulicy już stały wojskowe Skoty. Najbardziej utkwił mi obrazek transportera BRDM, bezradnie próbującego podjechać pod górkę przy Belwederze, pchanego przez grupkę żołnierzy. W nocy nie wyjechały pługi, więc było ślisko – wtedy myślałem, że wojskowe pojazdy są sprawniejsze. Ale najboleśniejsza była świadomość łatwości, z jaką rozpadł się związkowy domek z kart. Dziś wiemy, że to też było starannie przygotowane przez bezpiekę, która zadbała o postawienie na czele związku swoich konfidentów.
Może gdyby junta działała sprawniej, gdyby – wzorem gen. Pinocheta – wprowadzono reformy gospodarcze, odbiór jej rządów byłby inny. A tak zmarnowano tylko wiele lat, rujnując kraj i zadłużając go w przerażający sposób. Rządy Jaruzelskiego były katastrofą, choć jestem w stanie przyjąć, że miał dobre intencje. Nawet jeśli tak, to już po miesiącu czy dwóch było widać, że wojskowe kierowanie krajem nie działa. A polityków rozlicza się z efektów, a nie intencji – za te pierwsze dostaje się medale, za drugie staje przed Trybunałem. Nieszczęściem Polski jest to, że nigdy nie rozliczono przywódców stanu wojennego, a jedyny proces jaki się odbył, gen. Kiszczaka, był farsą. Czy kiedykolwiek się takiego rozliczenia doczekamy?
Cóż, ten rok kończy się jakoś tak niezbyt wesoło – miejmy nadzieję, że następny będzie lepszy. Czego Państwu i sobie życzę, pozdrawiając strzelecko i zapraszając do lektury grudniowego wydania miesięcznika – papierowo, elektronicznie lub na stronie www.strzał.pl
foto: Unsplash/Annie Spratt